
O tym, że antykoncepcja w Polsce to temat stojący w piramidzie z napisem „tabu” niewiele niżej od kazirodztwa, wiadomo od dawna. Szczególną podejrzliwością darzy się antykoncepcję po seksie, która przez wielu mylnie utożsamiana jest ze środkami wczesnoporonnymi i jako taka traktowana jest jako skuteczne narzędzie do „mordowania zarodków”. Wszystko to wiadomo, a jednak sposób, w jaki traktowani są pacjenci – i kobiety, i mężczyźni – którzy potrzebują antykoncepcji postkoitalnej, wciąż szokuje.
Agata Diduszko-Zyglewska.
O tym, jak upokarzająca jest droga (na końcu której okazać się może, że i tak donikąd nie prowadzi), którą musi przejść kobieta, by zdobyć (lub nie) awaryjną pigułkę, przekonałam się niedawno na własnej skórze. Chcę – więcej: myślę, że po prostu trzeba – opowiedzieć tę historię ze szczegółami . Dlaczego? Bo osiągnięcie masy krytycznej tego rodzaju świadectw to jeden ze sposobów, by skłonić w końcu ministra zdrowia do jakiejkolwiek reakcji na nieetyczne zachowania lekarzy.
Dziennikarka wyczerpująco opisuje gehennę, którą przeszła, żeby otrzymać receptę na tabletkę, która w wielu europejskich krajach dostępna jest od ręki. Jej szlak wiódł przez zakład nocnej i świątecznej opieki medycznej przy ul. Sapieżyńskiej, szpital na Karowej, szpital na Solcu i z powrotem przez Sapieżyńską. Odmowy, upokorzenia, powoływanie się na klauzulę sumienia i żelazny argument „nie bo nie” – wszystko to zniosła. Daremnie, bo recepty ostatecznie nie otrzymała, a tabletkę udało się kupić dzięki znajomym. Ta historia nie jest odosobniona.
Kiedyś potrzebowaliśmy tabletki "72 godzin po". Poszedłem do przychodni, odczekałem dobre dwie godziny tylko po to, by zostać wyrzuconym z gabinetu w jakieś 30 sekund. Pani doktor, gdy tylko usłyszała o co chodzi, powiedziała, że "nie ma takiej możliwości, ona takich rzeczy nie będzie wypisywać, nie i już". Żadnej dyskusji, nie przekonały jej wyjaśnienia, że każdy lekarz może to zrobić. Ona była najgorsza, miałem wrażenie, że wyjdzie za mną na korytarz i zacznie wrzeszczeć.
I dobrze, że się udało. Tyle tylko, że polskie prawo przewiduje swobodny dostęp do antykoncepcji. Tyle tylko, że recepty na tabletkę po wcale nie musi przepisywać ginekolog – może to zrobić lekarz pierwszego kontaktu. Tyle tylko, że „swobodny dostęp” oznacza, że osoba, która jest ubezpieczona, nie powinna szukać w popłochu lekarza, który w ramach prywatnej wizyty kosztującej przynajmniej kilkadziesiąt złotych pozwoli jej zadbać o swoje prawa reprodukcyjne.
Biuro Rzecznika Praw Pacjenta
Powołanie się na tzw. klauzulę sumienia jest prawem lekarza, ale równocześnie nakłada na niego pewne obowiązki. W takiej sytuacji lekarz ma bowiem obowiązek wskazać pacjentowi realne możliwości uzyskania danego świadczenia u innego lekarza lub innym podmiocie leczniczym oraz uzasadnić i odnotować ten fakt w dokumentacji medycznej. Ponadto lekarz wykonujący zawód na podstawie stosunku pracy lub w ramach służby ma obowiązek uprzedniego powiadomienia o tym na piśmie przełożonego. Tym samym każdy przypadek, gdy lekarz odmawia pacjentce wypisania recepty na środek antykoncepcyjny, nie wskazując przy tym innego lekarza lub innego podmiotu leczniczego, gdzie kobieta uzyska to świadczenie, należy zgłosić do kierownika placówki.
Zachowanie części lekarzy – a o tym, że sytuacje, w których kobieta traktowana jest jak petent, nie należą do rzadkości, świadczy choćby ilość zgłoszeń na ten temat, które spływają do Federacji na Rzecz Planowania Rodziny – sprawia, że kobiety czują się zawstydzone i upokorzone. To dlatego, że część personelu medycznego traktuje je albo jak nieodpowiedzialne małolaty, albo kobiety zdecydowanie zbyt swobodnie traktujące seks. Co robić?
