W Hiszpanii papierosy można kupić tylko w wyznaczonych sklepach. Tomkowi udało się rzucić palenie dopiero na emigracji.
W Hiszpanii papierosy można kupić tylko w wyznaczonych sklepach. Tomkowi udało się rzucić palenie dopiero na emigracji. Fot. W tle: archiwum rozmówców/W kółku: Canva

Przeprowadziliśmy się pod Alicante. Plażę, do której mamy 50 metrów, widzimy z balkonu. Palenie z widokiem na morze – podwójna przyjemność. Problem się zaczął, gdy skończyły mi się papierosy przywiezione z Polski – mówi Tomek. Opowiada nam, jak walczył z nałogiem i dlaczego było mu łatwiej, niż w kraju nad Wisłą.

REKLAMA
Jak Polacy dbają o zdrowie, chorują i leczą się na emigracji a także w trakcie zagranicznych podróży? O tym przeczytacie w cyklu "Recepta na emigrację". Dzielcie się też swoimi historiami.

W Hiszpanii palą głównie turyści

Małgosia, specjalistka PR i Tomek, grafik komputerowy przeprowadzili się pod Alicante kilka lat temu. Pracują dla tej samej firmy, dla której pracowali w Warszawie, tyle że zdalnie. Tomek opowiada, jak chcąc nie chcąc po przylocie do Hiszpanii, zaczął prowadzić zdrowy styl życia.

– Papierosy z Polski skończyły się po kilku dniach. Ostatniego wypaliłem na balkonie, z widokiem na morze i wyskoczyłem do sklepiku pod domem. Ku mojemu zaskoczeniu sprzedawca powiedział, że papierosów nie sprzedaje, i że nie kupię ich nawet w hipermarkecie, bo są tylko w sieci sklepów oznaczonych "Tabacos". Wytłumaczył mi jak dojść do najbliższego, który nie dość, że był daleko, to jeszcze ukryty w bocznej uliczce, więc nie rzucał się w oczy.

– Żeby kupić papierosy, przeszedłem więc kawał drogi – opowiada Tomek. I dodaje, że jak z papierosem wybrał się na spacer promenadą, to zrobił osiem kilometrów i w tym czasie spotkał tylko dwóch palaczy.

Na plaży jest zakaz palenia, o czym co rusz informują znaki, ale na promenadzie jeszcze nie. Po drodze mijał, ale sporadycznie, osoby siedzące na ławce z papierosem.

– Prawdopodobnie turyści. Palą o wiele częściej niż Hiszpanie – mówi.

I dodaje, że lokalni restauratorzy kruszą kopie w prasie i na portalach o zakaz palenia na powietrzu. – Proszą, żeby nie płoszyć im chociaż tych ogródkowych palaczy – opowiada Tomek. Ale widzi, że nawet, jak ktoś chce zapalić w kawiarnianym ogródku, to wstaje i odchodzi na bok.

– W porównaniu z Polakami, Hiszpanie mało palą. I mało piją. W okolicy nie widziałem monopolowego czynnego całą dobę, jak w Warszawie. W pobliskim sklepie spożywczym alkohol jest, ale sklep zamykają o godz. 21 – mówi.

– Dla Polaka, który czy to w osiedlowej Żabce, czy w wielkim hipermarkecie, widuje ścianę alkoholi, jest to spore zaskoczenie. Na stacji benzynowej widziałem dyskretny regalik z winem, to jednak napój narodowy Hiszpanów, ale nie było baterii alkoholi. W Polsce stacja wygląda, jak sklep monopolowy. I zakrawa mi to na hipokryzję państwa, bo z jednej strony tyle się mówi o tym, że w Polsce jest problem z uzależnieniem, ale dostęp do używek jest niemal nieograniczony. Tu małpki widuję tylko w małych sklepikach w stylu "mydło i powidło", prowadzonych przez emigrantów, np. Marokańczyków, ale są tak miniaturowe, jak te, które widuje się w samolotach, czyli 0,25 – opowiada Tomek. – Mam wrażenie, że w święta łatwiej kupić alkohol niż chleb – dodaje.

Gdy zlokalizował już sklepy z papierosami – ten na promenadzie i dwa na starówce w Alicante, zauważył, że nigdy nie ma w nich kolejki. Ktoś wpada, kupi paczkę i wypada.

– Po kilku miesiącach w Hiszpanii zacząłem łapać się na tym, że jak wchodzę do sklepiku z papierosami i zaczyna mi być wstyd, że palę – mówi.

Stąd już była prosta droga do rzucenia palenia. Tym bardziej że zauważył, że pali mniej niż w Warszawie.

– To kwestia tego, że spędzałem dużo czasu na powietrzu. Pogoda przez cały rok taka, że codziennie byłem na plaży. A na niej jest siłownia. I na każdym kroku boiska do siatkówki plażowej – Hiszpanie mają na jej punkcie fioła. Do tego rower – jest tak ciepło, że coraz rzadziej korzystałem z samochodu. A w weekendy rowery pakowaliśmy na dach i 15 minut później już byliśmy w górach – mówi.

W Warszawie Tomek palił ponad 20 lat. Prób rzucenia miał wiele, wszystkie nieskuteczne. W Hiszpanii po raz pierwszy poczuł, że naprawdę się uda.

USG, mammografia – wyniki w szpitalu były od ręki

Kilka miesięcy temu Małgosia wyczuła guz na piersi. – Wpadłam w panikę – wspomina. W Polsce mają z Tomkiem prywatną opiekę w dużej, prywatnej sieci.

– W Warszawie pakiet premium obejmował właściwie wszystko. Okazało się, że w Hiszpanii naszych kart nie honorują – wspomina Małgosia. Ona akurat miała szczęście, bo od niedawna zaczęła pracować dodatkowo dla hiszpańskiej firmy, która zgłosiła ją do państwowego ubezpieczenia.

W pierwszej chwili Gosia chciała z tego skorzystać i pójść na badania do państwowej placówki. Termin był za trzy dni i Tomek zaczął nalegać, żeby nie czekać i iść prywatnie.

– Mówiłam mu, żeby nie panikował, bo przecież nie umrę w trzy dni. Jednak każdy dzień czekania w takiej sytuacji, to jak wieczność – wspomina Małgosia.

Sąsiadka, Hiszpanka, doradziła im prywatny szpital, jeden z trzech dużych w okolicy – Hospital IMED Levante w Alicante. Zadzwoniła i zarejestrowała Gosię od ręki – na ten sam dzień.

Przyjechali przed czasem. – W poczekalni były wygodne fotele, a nie rząd krzeseł "zespawanych" ze sobą na sztywno. I automaty z kawą i jedzeniem, które nie ograniczało się jedynie do chipsów, paluszków i batoników – wspomina Tomek.

Z poczekalni nie można było wejść na oddział – szklane, rozsuwane drzwi otwierały się, ale tylko od wewnątrz.

– Nie było więc żadnego chodzenia po korytarzach i szukania gabinetu, jak to często jest w Polsce. I pytania: "kto z państwa ostatni?". Po Gosię musiała wyjść lekarka – mówi Tomek.

Najpierw była rozmowa z hiszpańskim lekarzem – po angielsku. Potem znów przyszła lekarka i zaprowadziła Małgosię na kolejne badania – mammografię i USG.

– Dostałam też luźną bluzkę z flizeliny, którą założyłam na gołe ciało. Łatwo ją było jednym ruchem podnosić przy badaniu w kolejnych gabinetach. Nie musiałam przed każdym wyjściem na korytarz znów się ubierać – wspomina Małgosia.

Wynik mammografii kilka minut po badaniu lekarka już oglądała na monitorze. Powiedziała Gosi, że wszystko ok, i że jeszcze zrobią USG, w gabinecie obok.

– Lekarz, robiąc je, od razu mnie uspokoił i wyjaśnił, że to, co wyczułam, to nie jest guz nowotworowy, ale niegroźna torbiel. Potem zrobił opis i wysłał mi mailem – wspomina Małgosia.

– Wszystko odbyło się błyskawicznie – w sumie badania i rozmowy zajęły pół godziny – wspomina Gosia.

logo
Wypis z hiszpańskiego szpitala, który dostała Gosia po badaniu. Fot. Archiwum prywatne rozmówcow.

Problem był ze szczepieniami dla emerytów

– Mówi się o mieszkańcach południa Europy, że cechuje ich "maniana". W Hiszpanii przekonaliśmy się, że to bzdura – mówi Tomek. – Nie chodzi tylko o tę historię ze szpitalem. W pobliżu naszego domu budują mały blok. Robotnicy zaczynają o ósmej, przerwy mają regularnie, 15 minut i wracają do pracy. Nie ma tak, jak w Polsce, że dwie osoby pracują, a trzy rozmawiają i się przyglądają. I nikt nie dźwiga wiader z cementem, bo nawet, jak coś trzeba przenieść dwa metry, to robi to dźwig – opowiada. 

Z okna mieszkania widzą też przychodnię. Kolejek pod nią nigdy nie widzieli. 

– Tłum emerytów o poranku, to był częsty widok w Polsce – mówi Tomek. I przypomina sobie, że jedyny problem, jaki mieli z hiszpańską ochroną zdrowia, i to nie tylko oni, był w pandemii i dotyczył szczepień na Covid.

Były refundowane tylko dla Hiszpanów i emigrantów, którzy oficjalnie przenieśli się z opieką zdrowotną i płaceniem podatków do Hiszpanii. 

– Takich osób było niewiele, zwykle wciąż mieli państwową opiekę w swojej ojczyźnie, a w Hiszpanii wykupili prywatne ubezpieczenia. A te w przypadku szczepień nie działały. Mnóstwo niemieckich emerytów, którzy mieszkają tu od lat, musiało lecieć do siebie, by się zaszczepić kolejnymi dawkami. A to często osoby w wieku 80+, poruszające się na wózkach albo z chodzikami. Mieli problem w samolocie, a często zlikwidowali już swoje mieszkania w Niemczech – opowiada Tomek. 

Sam do dziś do lekarzy lata do Polski. Nie zna hiszpańskiego, a angielski wprawdzie bardzo dobrze, ale z medycznym słownictwem nie czuje się pewnie. 

– Pakiet premium, jaki mam w Polsce w prywatnej sieciówce mi wystarcza, szlaki u lekarzy przetarte, a bilety na samolot tanie – mówi.

Jak rzucić palenie, to tylko w Hiszpanii

I wraca jeszcze do rzucania papierosów w Hiszpanii. Po tym, gdy zorientował się, że spędzając dużo czasu na powietrzu, pali mniej, postanowił pójść za ciosem.

– Zaszedłem do apteki i zapytałem o coś na wspomaganie, co pomogłoby mi przetrwać najgorszy głód i kryzysowe pierwsze dni i zwiększyłoby szanse na sukces. Pamiętałem z Polski reklamę gum do żucia z nikotyną. Farmaceutka poleciła mi tabletki, których nazwa zaczyna się na D. i są też bardzo popularne w Polsce – zawierają cytyzynę – opowiada Tomek.

Okazało się jednak, że preparat, który w Polsce jest suplementem i można go kupić bez recepty w każdej aptece, w Hiszpanii jest na receptę. W dodatku okazało się, że kosztuje 180 euro, a w Polsce tylko 56 złotych. Tomek do Warszawy miał lecieć na Boże Narodzenie, dopiero za 3 miesiące, poszedł więc prywatnie do lekarza w Alicante i zdobył receptę. Wiedział już, co przywiezie z Polski następnym razem – zamiast papierosów – zapas suplementów na rzucanie palenia.

A na razie ściągnął na telefon aplikację, która sygnalizowała o określonych godzinach, że czas na magiczną pigułkę. 

– Na początku brałem sześć tabletek dziennie przez cztery tygodnie. Potem zmniejszałem dawkę co cztery dni. Poszło szybko. Błyskawicznie odzwyczaiłem się od palenia – wspomina.

Przylecieli z Gosią do Warszawy w grudniu – na Wigilię i zostali do połowy stycznia. Nie nadszedł jeszcze Sylwester, gdy Tomek wrócił do palenia. 

– Jak przylecieliśmy, było akurat szaroburo. A w okolicy naszego domu nie ma żadnych kawiarni i restauracji. Wyjść z domu na spacer mi się nie chciało, bo zimno. A żadnych kawiarni w okolicy nie ma, za to w okolicy trwała przebudowa ulicy ze względu na tramwaj do Wilanowa i wszystko było rozkopane. Pierwszego wieczora się zmobilizowałem – wyszedłem się przejść, zmarzłem, szybko wróciłem. Włączyłem telewizję, poskakałem po kanałach i zapaliłem papierosa. Miał być tylko jeden, ale tego wieczora wróciłem na dobre do palenia. I tak już trwało do końca pobytu. Nawet się nie łudziłem, że rzucę – wspomina Tomek. 

W Sylwestra zrobił noworoczne postanowienie, ale nie takie, jak zwykle, że on 1 stycznia nie pali, tylko, że zrobi to w Hiszpanii. W podróż powrotną, dwa tygodnie później, zaopatrzył się w zapas suplementów z apteki. W El Campello miał drugie podejście do rzucenia.

– Znów uratowało mnie wychodzenie z domu kilka razy dziennie. Spacery na promenadzie, plaża, rower, wieczorem znowu plaża, na której nie można palić, więc mnie nie kusiło. Przed snem rower – wylicza Tomek. – To, czy się uda, zależy głównie właśnie od tych "zewnętrznych historii" – tego, że czy ma się zajęcie poza domem. Chodzi o to, żeby mieć go jak najwięcej. A do tego warunki, które uniemożliwiają palenie – tak jak te hiszpańskie zakazy na każdym kroku. Dzięki temu nie trzeba nawet nadwerężać do granic możliwości silnej woli, bo jakoś tak samo się układa – mówi. 

 – Jak w Warszawie leżysz na sofie i oglądasz coś na Neflixie, z oknem zimno i deszcz, a nie musisz wyjść z domu, bo nie masz psa, raczej trudno nie zapalić – mówi. Dodaje, że już pogodził się z tym, że w Polsce ma nawroty. I tak jest na plus, że to już nie są dwie paczki dziennie. I że za każdym razem po powrocie do Hiszpanii bez trudu przestaje palić.